Bzik na Pinterest

piątek, 20 lipca 2012

"Rzecz o mych smutnych dziwkach" w reżyserii Henniga Carlsena



Lubię po wyjściu z sali kinowej rozmawiać ze znajomymi o ważeniach z projekcji, na gorąco komentować film, konfrontować opinie, dzielić się spostrzeżeniami. Z tego samego powodu chętnie chodzę na ekranizacje książek, które czytałam, zwłaszcza tych, które jeszcze dobrze pamiętam. Oglądanie adaptacji filmowych, jest, moim zdaniem, podobne do rozmowy ze znajomym o świeżo przeczytanej powieści, lub właśnie obejrzanym filmie. Poznaję wtedy opinie drugiej osoby, nie szkodzi, ze tego kogoś nigdy nie spotkałam. Zawsze mnie ta opinia bardzo ciekawi, niejednokrotnie uświadamia mi coś, co sama przegapiłam, pokazuje, jak z innej strony spojrzeć na to samo. Zanim Jean-Claude Carrière i Hennig Carlsen napisali scenariusz do filmu zatytułowanego „Rzecz o mych smutnych dziwkach” przeczytali powieść G.G. Marqueza i to, co ich w niej zaciekawiło, urzekło, pojawia się na ekranie. Idąc do kina na adaptacje literatury, zadaję sobie pytanie: co scenarzysta i reżyser zdecydują się opowiedzieć i jak to zrobią, jak to pokażą? Które fragmenty, wątki pominą? Co zmienią?


Wolę chodzić na filmy twórców, którzy szanują publiczność i wierzą w jej inteligencje. Oglądam filmy reżyserów, którzy do obrazu o wystarczająco jasnej wymowie i dużej sile przekazu nie dodają zbędnego komentarza werbalnego. Tak właśnie potraktował widza Hennig Carlsen i jest to jedna z kilku mocnych stron tego filmu. Pozostałe to zdjęcia, narracja i obsada.

Ta historia jest świetnie opowiedziana (zmontowana). Nie można nie docenić sposobu, w jaki przeplatają się sceny z dzieciństwa i młodości z tymi z „chwili obecnej”, jak czasem się te światy przenikają, pokazując, co dzieje się w głowie starego człowieka.
Staram się iść do kina z otwartą głową, z ciekawością, ale bez oczekiwań, jednak mimo tego, zdarza mi się fuknąć na widok obsady „przecież nie tak sobie ja wyobrażałam”, ale to nie mój film. To przecież opinia innego człowieka. Już nie raz zdarzało mi się zastanawiać na początku filmu, „co do cholery znowu robi to Geraldine Chaplin z jej okropną wymową i twardym akcentem?! Nie ma wystarczająco dobrych hiszpańskojęzycznych aktorek?” I jak zwykle, po kilku scenach Geraldine Chaplin całkowicie mnie ujmuje i przekonuje do siebie, a raczej do tego, jak wciela się w daną postać.To po prostu znakomita aktorka. Także i u Carlsena daje popis. Urzeka również Emilio Echevaría w roli Mędrka (El Sabio). Dodatkowo, przemiłą niespodzianką jest pojawienie się, znanej w Polsce przede wszystkim z filmów Almodovara, pięknej Angeli Moliny.
„Rzecz o mych smutnych dziwkach”mogę polecić  z czystym sumieniem zarówno tym, którzy czytali książkę Marqueza, jak i tym, którzy jej nie znają. Wspaniale zdjęcia Alejandro Martineza, egzotyczna sceneria, piękne kobiety oraz motyw realizowanej dopiero u schyłki życia fantazji erotycznej i późnej, ale niespóźnionej miłości, to chyba wystarczy, żeby iść do kina.

W Warszawie od dziś w kinach: Femina, Kinoteka, Kultura, Luna i Wisła.

Na marginesie:
Całkiem dobre tłumaczenie, co niestety nie jest u nas regułą. Jedyne, na co chciałam zwrócić uwagę, to fakt, ze gdyby tłumaczka przeczytała książkę w znakomitym przekładzie Carlosa Marrodana Casasa, uniknęłaby błędu, jakim była interpretacja słowa pupilas, jako źrenice, kiedy w rzeczywistości chodziło o podopieczne burdelmamy. To przez dziwki Mędrek się nie ożenił, nie przez oczy Rosy Cabarcas. Przecież nie był w niej zakochany.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz